Dzień 4 - Tanzańskie Sudety
6h snu. Pobudka 7.20. W nocy jakiś duży owad tłukł się o okna i drzwi w naszym pokoju. Nie bardzo chciałem żeby mnie ugryzł, wiec schowałem się głębiej pod kołdrę i postanowiłem rozprawić się z nim rano. Na szczęście chyba to przewidział i ukrył się skutecznie.
Od rana organizacyjnie.... Krzątamy się i dopinamy ostatnie sprawy. Każdy przygotowuję plecak podręczny i drugi - dla tragaża (portera). Ponieważ idea wspinania z supportem jest mi obca, postanawiam oddać jak najlżejszy plecak, a samemu ponieść jak najwięcej. Ostatecznie redukuję się do 7-8kg w tym śpiwór Krzysia, który nie zmieścił się w jego bagażu . Sam na plecy biorę jakieś 15 razem z wodą. Szybko orientuję się, że mój podręczny jest zdecydowanie największy spośród wszystkich osob w naszej grupie.
Po 10 ruszamy busem do Machame Gate - startu jednej z dróg prowadzących na szczyt.
Na miejscu kolejne formalności i obiad. O 13.07 wychodzimy na szlak przechodząc wcześniej rewizję osobistą w celu sprawdzenia czy nie wnosimy do parku niedozwolonych przedmiotów (w tym butelek plastikowych). Może dlatego na szlaku w ogóle nie ma śmieci...
Dzisiejszy odcinek ma 11km i jest liczony na 6h.
Dość szybko odrywam się od grupy razem z dwójką towarzyszy. Jeden z 9 przewodników (Kenny), którzy idą z naszą grupą dołącza do nas. Idziemy spokojnym, ale nie ślimaczym tempem, starając się w miarę możliwości ignorować słynne pole, pole (wolniej, wolniej) wypowiadane co jakiś czas przez przewodnika. Szlak przypomina nieco polskie Sudety, oczywiście mając na uwadze fakt, że las deszczowy to nie polskie bory...
Bardzo przyjemna trasa wśród bujnej roślinności. Temperatura optymalna, nie pada. Robimy kilka krótkich przerw. Co rusz mijają nas prawdziwi bohaterowie tej góry.
Tragarze oprócz plecaków noszą na głowach ogromne worki wypelnione namiotami, jedzeniem i wszystkim innym co jest potrzebne do biwakowania. Ku mojemu zaskoczeniu robią to również kobiety. Pole, pole jest również po to (innym powodem jest aklimatyzacja) żeby goście dotarli na w pełni przygotowany obóz. Nasza ekipa, która składa się z 21 osób (dziś dołączył do nas Tanzański nauczyciel matematyki 😊) jest obsługiwana przez około 40 osob!!! Przewodnicy, tragarze, kucharze... Dla mnie to zupelna nowość i staram się jak najmniej korzystać z luksusów, ale zupełnie się nie da (choćby przez panujące przepisy). Zresztą... Dla tych ludzi to praca. I w pewnym sensie im pomagamy. Porterzy starają się jak najlepiej wykonywać swoją pracę, po to by któregoś dnia być może awansować na przewodników.. Tak właśnie stało się z Kennedym - przewodnikiem który zaopiekował się naszą trójką. Ten 23 latek w 2018 rozpoczynał jako tragarz, a od 2 lat jest już przewodnikiem. Rocznie wchodzi na szczyt około 30 razy!!! Martwy sezon to marzec i kwiecień, czasem również maj - z powodu deszczu.
Do obozu docieramy po 4 godzinach, czyli 2h przed czasem. Podziwiamy szczyt, który niespodziewanie (biorąc pod uwagę ostatnie dni i prognozy) jest pięknie widoczny.
Część namiotów już stoi, jest też cześć bagaży naszej grupy. Po około 20 minutach docierają kolejne 2 osoby z innym przewodnikiem. A po kolejnych 10 minutach - Tanzański nauczyciel. Ubieramy grubszą odzież i podziwiać zachód słońca. Grupa, wraz z Krzysiem przychodzi 1,5h po nas. Wszyscy w świetnych humorach.
Samo pole namiotowe bardzo duże. Jest tu kilka takich ekip, ale nie widać tego, bo każdy stacjonuje w innym końcu.
Urządzamy się w namiocie i idziemy poszukać zasiegu, bo momentami da się go tu chwycić. Gdy wracamy do obozu słychać z messy (namiotu posiłkowego) głośne:
ore, ore siaba, daba, da, amore... Dwie myśli :
1. to nasi
2. Mają wódkę
Pierwsza trafiona, druga nie - to tylko herbata.
Jemy pyszną kolację, myjemy to co się da za pomocą małego baniaczka z kranikiem CIEPŁEJ!!! wody, i o 21.30 jesteśmy w namiocie. Pół godziny rozmowy, godzinka pisania bloga, i spać. Czuję, że jutro będzie dobry dzień
Parę słów od Krzysia
Po to jest góra, żeby na nią wejść... 😉
Kiedy rok temu wszedłem na Rysy, byłem z siebie dumny. Może to śmieszyć wiele osób, ale dla mnie to była magiczna granica. Kolejne wyzwanie było we wrześniu. Ponad stuczterdziestokilometrowy marsz w Kotlinie Jeleniogórskiej. To nie miało szans się udać, a jednak się udało. Co dalej? Jaki cel?
Niestety pod koniec listopada moje kolano wyglądało tak...
Cel sam się wyznaczył - powrót do sprawności. Nie przyszłoby mi wtedy do głowy, że po kilku miesiącach będę wspinał się na "Dach Afryki".To jednak jakby troszkę wyżej niż Rysy, a do tego miałem sprawną tylko jedną nogę...
Najbardziej obawiałem się tajemniczej choroby wysokościowej. Podobno może dopaść każdego i skutecznie wyeliminować. Na inne przeszkody mogące stanąć na drodze do celu teoretycznie miałem wpływ. Zacząłem intensywną i rzetelną rehabilitację, a zbliżający się termin wyprawy był dodatkową mobilizacją.
Kolejną trudnością mogły być warunki pogodowe. Wiadomo jak to bywa w górach, a to prawie 6000 m n.p.m. Temperatury mogą być grubo na minusie, a ja jestem raczej zmarźlak...
W dniu rozpoczęcia sześciodniowego trekingu czułem się jak uczeń na egzaminie. Czy praca i wysiłek włożone w przygotowania okażą się wystarczające?
Wreszcie wyruszamy na wędrówkę w ślimaczym tempie, co chwilę spowalniani przez przewodników. "Polepole" stało się mottem naszej wędrówki. Kilka osób, w tym Bartek, nie mogąc znieść powolnego tempa, odłącza się od grupy. Ja posłusznie wykonuję polecenie "polepole". Podobno wolne tempo pomaga w aklimatyzacji.
Około wysokości 2200 m.npm. zaczynam dziwnie się czuć. Lekkie zawroty głowy. Serio?? Już teraz?? Na szczęście szybko wszystko wraca do normy. Nocleg na 2800 m. to w tamtym momencie moja życiówka 😉. Pierwsza - najłatwiejsza część egzaminu zaliczona pozytywnie.
Dodaj komentarz