Dzień 5 - wyżej niż kiedykolwiek
O 6.30 budzi nas cieplutka herbatka z imbirem przyniesiona do namiotu. Zwijamy śpiwory i karimaty i pakujemy plecaki, a w międzyczasie oddajemy do napełnienia bukłaki i termosy. O 7 jesteśmy zwarci i gotowi. Koło 7.30 śniadanie i o 8.30 ruszamy. Trzeba przyznać, że całość tu zorganizowana jest, aż za dobrze. Gdy przychodzimy do obozu czekają juz na nas namioty. Codzień jemy 3 posiłki, rano i wieczorem mamy nawet letnią wodę do mycia (nie dużo, jakieś 20l na całą grupę, ale ręce twarz i zęby śmiało mozna umyć) dodatkowo ekipa dba zawsze rano i przy obiedzie, żeby nie brakowało nam wody do picia (w tym ciepłej). Dla mnie to aż za dużo luksusów. Higiena - bardzo fajnie, ale z tym jedzeniem, a zwłaszcza piciem to przesada. Sami powinniśmy nosić i grzać wodę ze strumieni, a nie zostawiać to tragarzom. Jedzenie 2 razy dziennie spokojnie też by wystarczyło. No ale nie każdy lubi tak jak ja, więc to rozumiem. A poza tym jest to spowodowane nie widzi mi się naszej grupy, tylko wymogami parku krajobrazowego. Chodzi o to by jak najwięcej ludzi miało pracę.
Dziś grupa dzieli się już na starcie, na 2 teamy : szybszy i wolniejszy. Udział w grupie szybszej deklaruje 9 osób, w tym ja i Krzyś.
Spałem dziś zaledwie 4,5 godziny. Położyłem się około 23, a potrzeba siku obudziła mnie o 3.30 i już nie udało się zasnąć. Mimo to czuję się wypoczęty.
Plecaki innych osób nieco urosły od wczoraj, ale ciągle to mój jest największy. Dzisiejszy przewodnik nie daje się już namawiać na HARAKA, HARAKA (szybciej, szybciej) i pomimo, że nasza grupa jest 'szybsza' poruszamy się dość wolno.
Dość czesto też stajemy, co z jednej strony nieco irytuje, a z drugiej daje możliwość pięknych zdjęć. Szczególnie jedno zdjęcie z krukiem wyjątkowo się udało
Dziś mocno świeci słońce. Jest naprawdę ciepło. Co chwilę chwytamy widok na Kilimandżaro lub na Mont Meru. W niektórych miejscach na oba. Widoczność jest fsntastyczna. Szlak przypomina średniej trudności szlak Tatrzański. Jest dość stromo, ale niezbyt trudno technicznie.
Na odcinku 5km pokonujemy 1000m przewyzszenia. Trasa zajmuje nam 5 godzin. Po 13 docieramy na drugi camp.
Montujemy się w namiocie, a następnie urządzamy sobie mini karaoke połączone z tańcami. Zjadamy obiad. Pogoda zmienia się diametralnie. Nachodzi mgłą, robi się zimno i lekko pada. Siedzimy jeszcze godzinę w mesie czekając na zmianę warunków. Pogoda się poprawia. Przed 18 robimy sobie jeszcze 45 minutowy spacer do okolicznej jaskini i niewielkie wzniesienie w celach aklimatyzacyjnych oraz widokowych. Krzysia boli głowa i zostaje 'w domu'. Zresztą nie on jeden. Podobnie robi prawie połowa grupy. Na punkcie widokowym robię sobie foto z moim ulubionym Tanzańskim nauczycielem.
Wracamy. Chwila odpoczynku, kolacja, mycie. O 21. 30 dziś meldujemy się w namiocie. Jest strasznie zimno. Przemarzłem. Dogrzewam się w cieplutkim śpiworku.
Dzisiejszy dzień był dla mnie wyjątkowy, bo po około 2 gidzinach marszu znalazlem się wyżej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Nocleg na wysokości 3750mnpm. Na razie nie odczuwam jeszcze wysokości, choć cześć osób z naszej grupy zaznaczamieć problemy. Fizycznie czuję się bardzo mocny, stawy wytrzymują dość ciężki plecak, a morale są wysokie. W zasadzie mogę powiedzieć, że na razie jest dość lekko. Bardzo pomaga nieuciążliwa pogoda. Na dowidzenia zdjęcie zachodzącego słońca.
A Krzyś?
Noc była zimna, ale dwa śpiwory spokojnie dawały radę. Sprawdził się też system z wrzuceniem do wewnątrz śpiwora wszystkich ubrań, które planowałem rano założyć, łącznie z butami. Co prawda przez ten zabieg robi się w nim ciasno, ale nie ma dramatu, jakoś się mieszczę. Śpimy w wygodnych "dwójkach", mieścimy się bez problemu razem z całym bagażem. Kłopot sprawiają jedynie często niesprawne lub zacinające się zamki, ale przecież to nie hotel, damy radę. Co rano mamy pobudkę w postaci gorącej herbaty imbirowej, która pomaga zmierzyć się z chłodem poranka. Potem śniadanie w dużym namiocie. W międzyczasie toaleta, przepakowanie, uzupełnianie wody na drogę. Całą logistykę ogarnia spora grupa towarzyszących nam przewodników, kucharzy, tragarzy. Ostatniego dnia przy pożegnaniu naliczyłem około 60 osób, które codziennie nam towarzyszyły, rozbijając i zwijając obóz, przygotowując posiłki, nosząc dla nas wodę ze strumieni, taszcząc cały obóz i nasze bagaże - my nosiliśmy tylko plecaki z ciuchami, przekąskami i wodą na dany dzień (chociaż niektórzy podeszli do tego o wiele ambitniej 😁).
Dziś już na początku dzielimy się na dwie grupy. Nie jestem górskim demonem prędkości, ale wczorajsze ślimacze tempo nie całkiem mi odpowiadało, więc dołączam do "szybszej" grupy. Prędko okazuje się, że zamiast określenia "szybsza" powinniśmy używać raczej "mniej wolna". Idziemy może już nie w tempie ślimaka, ale...hmm...kury? 😁 Nie pomagają protesty. Co chwilę słyszymy "polepole".
Około 3500m n.p.m. zaczyna boleć mnie głowa. Ibuprom średnio pomaga. Wysokość? A może po prostu zmęczenie? Obóz i nocleg mamy na 3750. Jest trochę czasu na odpoczynek. Biorę drugi Ibuprom i przymulam w namiocie. Odpuszczam wycieczkę krajoznawczą do jakiejś jaskini, na którą wybiera się część grupy. Odpoczynek i tabletka przynoszą efekt. Do kolacji wszelkie dolegliwości ustępują, czuję się świetnie i oby tak dalej. Po kolacji codzienna odprawa, omówienie kolejnego dnia, ankieta zdrowotna wraz z pomiarem saturacji. Wypadam całkiem nieźle na tle grupy, w kolejnych dniach zresztą również, tyle że pulsometry wraz ze wzrostem wysokości i spadkiem temperatury odmawiają współpracy, więc są mało wiarygodne.
Noc przesypiam bardzo dobrze. Rano w dobrym zdrowiu i nastroju jestem gotów do dalszej wędrówki 💪
Dodaj komentarz