Dzień 8 - moje Kilimandżaro
Zanim się położyliśmy było przed 22. Pobudka zaplanowana na 23.45, w teorii więc 3h snu, a w praktyce 3h wiercenia się w śpiworze. Raz, że pełno kotłujących się myśli, żeby o niczym nie zapomnieć, dwa, że emocje nie pozwalają.
Wszystko przygotowane już wieczorem, więc już o godzinie 0.15 stawiamy się na sniadaniu, które znacząco różni się od poprzednich. Malutka paczuszka ciasteczek i jedna babeczka. Zjadam dodatkowo tabliczkę czekolady, którą przygotowałem sobie wczoraj. Jest zimno, ale nie bardzo zimno. W butach i rękawiczkach ogrzewacze, na nogach 3, a u góry 4 warstwy odzieży. Kominiarka i czapka. Byłem przygotowany na niższe temperatury, więc w plecaku jeszcze 2 warstwy na górę i jedna na dół. 1,5 litra letniej wody w camelbak'u i litr gorącej w termosach, kilka przekąsek. Niestety jest poważny problem... Wszystko dziś dzieje się bardzo szybko i nie ma na nic czasu. A ja nie wypróżniałem się od 3 dni... Na swoje usprawiedliwienie mam to:
Tak to wygląda od 5 dni, także ten...
Od pierwszego kroku marzę równie mocno o zdobyciu szczytu jak o rzetelnej kupie...
Wychodzimy o 0.55 i przez 20 minut idziemy jedna grupą. Każdy ma swojego anioła stróża. Do przewodników dołączyło kilkunastu tragarzy. Dziś nie niosą sprzętu, ale są gotowi pomóc w razie konieczności. Po 20 minutach rozdzielamy się , na stałe 2 grupy. Naszą grupę prowadzi Karrimor. Idziemy dość mocno, ale mamy sporo siły. Po chwili w oddali widać dziesiątki światełek. To ludzie, którzy wyszli na szlak zdecydowanie przed nami. Śpiewamy i wydajemy z siebie motywujące okrzyki stopniowo ich doganiając. Mijamy grupę za grupą zdobywając wysokość. W międzyczasie zamarza woda w rurce camelbak'u. Problemy zaczynają się mniej więcej od wysokości 5200mnpm. Jedna osoba z naszej grupy nie jest w stanie samodzielnie nieść plecaka. Gdy patrzę na nogi, to poruszają się one naprawdę powoli, a mimo to ciągle i ciągle wyprzedzamy kolejne grupy. Nikt nie ma już siły odpowiadać na okrzyki motywacyjne przewodników. Ze sporadycznych rozmów wynika, że jest za szybko dla każdego. Ja wprowadzam się w stan jakiego do tej pory nie znałem. Serce wali mi jak młot prędkością koło 200 razy na minutę, a nogi się plączą. Co 4-5 kroków przystaję na sekundę, by złapać oddech, ale niewiele to pomaga. Jeśli robimy przerwy, to trwają one minutę lub mniej. Nie pozwala mi to nawet uspokoić rytmu serca czy oddechu. I tak przez półtorej godziny. Nie jestem jedyny. Dwie osoby zostają nieco z tyłu, jedna jest w podobnym stanie do mnie (idzie ale nie wie co się dzieje), jedna idzie bez plecaka. Przewodnicy co chwilę nawołują : 'nie zasypiać'.
Ok 5.40 docieramy na Stella Point - jeden z wierzchołków krateru Kibo.
Robimy sobie zdjęcia, a ja wciąż jestem nieprzytomny. Dopiero po około 5 minutach odpoczynku stabilizuje mi się oddech i tętno a mózg otrzymuje tyle tlenu, że zaczynam kojarzyć. Ruszamy w kierunku Uhuru pick. Nogi nadal idą każda w swoją stronę, ale mózg funkcjonuje i jest mega motywacja. Podejście się wypłaszcza i już pewniej i szybciej idziemy w kierunku szczytu. Zaczyna świtać, co przynosi nam wspaniałe widoki.
Wzruszam się w niekontrolowany sposób do łez. Emocje są ogromne. Z jednej strony marzenie, z drugiej kolosalny wysiłek, niemoc i pytania 'po co to wszystko? '. Radość i zwątpienie.
Około 6.30 docieramy do najwyższego wznesienia, Uhuru Peak, na którym spędzamy nieco ponad kwadrans (na dłużej nie pozwalają tutejsze przepisy chyba, że na podstawie specjalnych zezwoleń) .
Przed nami było tam dziś zaledwie kilka osob, jednak wszystkie wyszły znacznie wcześniej. Trasę na 8h pokonaliśmy w 5,5 i o ile w poprzednich dniach nie był to żaden wyczyn i wysilek, o tyle dziś to był naprawdę max, co mogłem z siebie wydobyć, a nawet trochę ponad. Nie bardzo mamy siłę celebrować sukces. Co prawda padamy sobie w ramiona i udaje mi się odtworzyć zaplanowaną skrupulatnie wcześniej sesję zdjęciową, jednak nie ma w tym znanej mi do tej pory radości i piękna. Jest wykonane zadanie. Wyciagam z plecaka wódkę bananową zakupioną kilka dni temu6w wiosce nieopodal wodospadu i częstuję towarzyszy oraz przewodników. Wększość odmawia.
Ruszamy w drogę powrotną. Schodzimy również bardzo szybko. Na bardziej stromych odcinkach po prostu zsuwamy się w dół wraz z piargami, wzbudzając kłęby kurzu.
Wschód słońca zmienia pogodę diametralnie. Temperatura rośnie bardzo szybko, więc zrzucamy większość swoich ubrań. Dociera do mnie że praktycznie nic dziś nie jadłem i niewiele piłem. Na szczęście odmroził się camelbak, więc trochę nadrabiam zaległości. Około 20 minut (patrząc z perspektywy schodzących) od Stella Point mijamy resztę naszej ekipy, która jeszcze zmierza, do realizacji swych marzeń. Pomimo, że szybko tracimy wysokość to ból głowy i ogólne osłabienie nie ustępują. 8.40 docieramy do kampu. Moja kupa, która przez cały dzień uprzykszała mi życie wreszcie odzyskuje wolność. Jest mi już dokładnie wszystko jedno, łącznie z tym, czy ktoś wejdzie do mojej 'kabiny' z powodu zepsutej zasówki. Rozbieram się i padam jak martwy w namiocie. Budzę się po półtorej godziny, jednak nic to nie daje. Nadal dogorywam w namiocie lecz nie śpię. Mijają kolejne godziny. Jest trochę lepiej. Reszta ekipy (ppza naszą grupą) zaczyna schodzić z góry od 10.30 a konczy po 13. Wszyscy docierają na górę, choć 2 osoby kończą wspinaczkę na Stella Point. Mniej więcej o 13 zaczynam czuć się lepiej. Jestem w stanie wstać i w miarę normalnie funkcjonować. Osłabienie jest już dużo mniejsze, pozostaje jednak mgla na oczach. O 14.30 jemy obiad i po 15 schodzimy do niższego obozu. Trasa zaplanowana na 2h zajmuje nam godzinę z malym hakiem. Jesteśmy tak szybko że nawet nie ma namiotów. Wykorzystujemy ponad godzinę, którą czekamy na resztę grupy i przygotowanie obozu, do znalezienia zasięgu i kontakt ze światem. Jemy kolację i bardzo zmęczeni o 20 lądujemy w namiocie.
Zasypiam zaledwie 20 minut później
A jak czuł się Krzysiu zdobywając szczyt?
Haraka, haraka, czyli zemsta przewodników
Trzy godziny na sen, ale zamiast snu, podobnie jak u Bartka, wiercenie się w śpiworze. Wstaję w średniej formie, nie wiem czy z niewyspania, z powodu wysokości, czy ogólnego przemęczenia. Jest zimno, czyli zgodnie z planem, chociaż trzeba przyznać, że podczas calej wyprawy pogoda i tak jest dla nas bardzo łaskawa. Mam na sobie kilka warstw odzieży, w butach ogrzewacze, grube rękawice. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Mieliśmy wyjść wcześniej, ale był jakiś poślizg wczoraj i wszystko się przesunęło. Już pierwsze podejście - z obozowej toalety do stołówki - daje mi w kość. To źle wróży. Oj, będzie ciężko...
Nie biorę dziś tabletek - głowa boli, ale znośnie.
W końcu wyruszamy, a za nami i przed nami tłumy. Takich grup jak nasza jest tu wiele i idą według tego samego scenariusza. Wystartowaliśmy w niezłym tempie, by po chwili, ku naszemu zdziwieniu - przyspieszyć. Szlak wypełniony tłumem meandruje w górę zbocza, a my... dzida prosto! Żadnych zygzaków, wyprzedzamy grupę za grupą... Przewodnicy radośnie podśpiewują, jakby był to spacerek w parku, co chwilę nawołują do nas, oczekując odzewu, a my mamy wrażenie, że poganiają nas jak bydło! Ku.wa, o co tu chodzi??!!! Niby przez ostatnie dni, na oklepane już "polepole" odpowiadaliśmy żartobliwie "haraka, haraka", ale takiej zemsty nikt się nie spodziewał. Trzymam tempo, ale ogromnym kosztem. Oddycham bardzo szybko, serce też się nie leni, tętno bardzo wysokie. W myślach dziękuję Bogu za krótkie zatory po drodze, pozwalające zatrzymać się na kilka sekund. Rozglądam się po grupie. Niektórzy nie wytrzymali tempa, inni oddali plecaki przewodnikom. Jeden z kolegów, który w poprzednich dniach narzucał tempo, teraz wygląda kiepsko. Jak chodzące zombi. Nie jestem pewien, czy kontaktuje, czy wgl wie gdzie jest i dokąd idzie. Ale idzie, a przynajmniej próbuje. Inny próbuje usiąść na kamieniu, ale nie trafia i upada. Patrzę na Bartka - też nie za dobrze. Nie wiem czy widziałem go w takim stanie. Później, kiedy już kilka minut odpocznie, nie potrafi utrzymać kierunku marszu. Nogi idą, gdzie chcą. Więc to nie tylko ja mam problemy. Nasza "szybka" grupa wygląda jak niedobitki żołnierzy po przegranej bitwie. Czyli jest bardzo kiepsko. A to wszystko w akompaniamencie śpiewów i nawoływań przewodników - "nie śpimy panowie!", "dobra robota!", "nie siadamy!".
Nie wiem jak długo trwała ta masakra i jakim cudem to wytrzymałem. W pewnym momencie pada hasło - "Stella point" - czyli szczyt!!! Co prawda jeszcze nie najwyższy wierzchołek, ale już się liczy że zdobyte!!!
Wreszcie chwila odpoczynku, można wyrównać oddech. Staję przy tablicy do zdjęcia i... nie mogę powstrzymać łez. Nie pamiętam, kiedy czułem taką radość. Myślę ile wysiłku i pracy mnie to kosztowało, o najbliższych, dzięki którym ten wyjazd był możliwy i płaczę jak bóbr. Próbuję opanować się do zdjęcia, żeby nie wyglądać jak beksa.
Po najdłuższej jak dotąd przerwie ruszamy dalej zdobyć najwyższy wierzchołek góry. Nadal plączą nam się nogi, nadal trudno się oddycha, ale szlak zdecydowanie się wypłaszcza, więc jest trochę łatwiej. Dodatkowo motywuje nas widok wschodzącego słońca.
Do szczytu docieramy w rekordowym czasie. Może nie rekord świata, ale prawdopodobnie rekord naszego organizatora. Do tej pory nie mam pojęcia, po cholerę tak gnaliśmy. Ale to nie ważne. Emocje są ogromne, padamy sobie w ramiona, włącznie z przewodnikami, którzy widać też są szczęśliwi, gratulujemy sobie, strzelamy foty.
MAMY TO!!!
JESTESMY WIELCY!!!
Nie wszyscy kontaktują, że są na szczycie, ale potem pokaże się im zdjęcia i wszystko opowie.
Na szczycie pozostajemy niecałe 20 minut, potem w zasadzie zabiegamy w dół. Docieramy do obozu ogromnie zmęczeni. Wreszcie zasłużony odpoczynek. Nie za długi, bo musimy zejść jeszcze niżej na nocleg.
To było potwornie wycieńczające doświadczenie. Ale udało się!
Jestem szczęśliwy!
Dodaj komentarz