Dzień 2 - powitanie na czarnym lądzie
A może raczej - witamy w raju :)
W Dubaju meldujemy się 22.45 czasu lokalnego, czyli 20.45 polskiego. Do odprawy mamy 2h więc wpadamy na świetny pomysł, żeby załatwić tu kilka spraw, po to by nie marnować czasu podczas powrotu i od razu ruszyć na zwiedzanie miasta. Na liście :
Wiza
Kantor
Karta sim
Bolety na metro
Sam pomysł wydaje się spoko jednak ogrom lotniska i strach, że jedli przejdziemy jedną bramkę za daleko to nje da się już wrócić i utkniemy tu na dobre powodują, że po pierwsze gubimy się a po drugie z powyższej listy załatwiamy tylko kantor, a odnośnie pozostalych rzeczy zasięgamy jedynie informacji. Oddalamy się jednak dość daleko od naszej doceloqej bramki i motamy się strasznie szukając właściwej drogi (w tum przejazd zupełnie pustym wewnętrznym lotniskowym metrem, który mega podniósł nam ciśnienie). Ostatecznie koło 23.40 lądujemy przy właściwej bramce i zaliczamy 5 okrążeń po ogromnym pasażu sklepów bezcłowych dla zabicia czasu.
Samolot wylatuje planowo, o 2.15 i (tym razem bez żadnych dodatkowych atrakcji) o 6.20 lokalnego czasu (5.20 w Polsce, 7.20 w Dubaju) ląduje w Nairobi. Przed nami najbardziej stresujący moment wycieczki....
Czy dokumenty, które tak pieczołowicie gromadziliśmy w kraju są kompletne? Czy uda nam się opuścić bezproblemowo lotnisko? A jesli tak, to czy nasze bagaże nie zgubiły się w transporcie? Ostatnimi czasy jest bardzo dużo zaginięć, a brak któregokolwiek z nich wyklucza możliwość udzialu w trekkingu...
Na szczęście obywa się bez dodatkowych atrakcji i 7.30 udaje nam się odpuścić budynek lotniska, po uprzednim delikatnym odświeżeniu w toalecie, zakupie szylingów kenijskich i lokalnej karty sim. Przed budynkiem lotniska.... Costa Caffee w której konsumujemy jakieś 2 ciastka z nadzieniem kurczaka (3usd/szt) i litrową wodę za 2,5 usd 🙄.
Afryka wita nas dość chłodno. Jest 14 stopni (w Dubaju w nocy było 40...). Czekamy na resztę grupy i o 9 pakujemy się do busa, który zdecydowanie nie odpowiada polskim standardom, ale nie jest też tak abstrakcyjny, jak niektóre zdjęcia krążące po internecie... Przed nami 7 godzin drogi, podczas ktorej przez szybę zażywamy krajobrazów, architektury i folkloru nie przypominającego niczego, co do tej pory widziałem. Ekipa w busie wesoła, z integracją nie ma problemu.. Będzie dobrze 👍
Za oknem co rusz wydzimy a to suchą roślinność upiększoną kopcami termitów, a to osiołki czy kozy przy drodze, a to wioski - ryneczki, gdzie każde zabudowanie to sklep...
Od czasu do czasu sielankę przerywa ciężarówka lub autobus lecący z nami na konkretną czołówkę... We znaki daje się również rozkladane siedzenie w autobusie przystosowane raczej dla 7-latka na max godzinę jazdy, niż dla dziadka z altretyzmem - którym jestem - na 7 godzinną podróż.
Koło południa docieramy do miejscowości Namanga w której znajduje się przejście graniczne z Tanzanią. Po półtorej godziny załatwiania formalności możemy oficjalnie stwierdzić, że przedostaliśmy się do kraju docelowego naszej wyprawy. Następnie przez 50 minut czekamy na kierowcę busa, ktory poszedl się... modlić. W międzyczasie opędzamy się od bardzo natrętnych Masajek, próbujących sprzedać różnego rodzaju bransoletki i naszyjniki. Cala naszavgrupa konsekwentnie odmawia, brakiem asertywności wykazuje się tyllo jedna osoba (nie muszę chyba dodawać, że to ja 😜).
Tanzania zdaje się być znacznie bardziej kolorowa od Kenii. Barwne ubiory i finezyjne pomalowane busy migają nam przed oczami co chwilę. W okolicach miejscowości Arusha krajobraz zmienia się diametralnie. Dzięki pobliskiemu szczytowi Meru 4567 m n.p.m. i chmurom, które się w okół niego kumulują jest tu dużo wody (pomimo pory suchej) a co za tym idzie bujnej, zielonej roślinności. Tu zatrzymujemy się rowniez na toaletę, w ktorej zaznajemy egzotyki w pełnym tego słowa znaczeniu. Pomijam fakt braku wody (w końcu pora sucha 😜) zarówno w ustępach jak i kranach do mycia rąk, a co za tym idzie - bardzo wyrazistego zapachu naprowadzającego... Ale do tego walący się budynek, strzałki nabazgrane niedbale na ścianach, brak oświetlenia, czy drzwi do kabin otwarte na oścież, bez możliwości zamknięcia.... Folklor
Do hotelu w Moshi docieramy po 18. Standard pokoi bardzo pozytywnie nas zaskakuje.
Jesteśmy bardzo zmęczeni podróżą i nrakuem snu. Kolacja, mycie, pakowanie na kolejny dzień i spać przed północą.
A jak to wyglądało z perspektywy Krzysia?
"Jeśli zrobię jeszcze jeden krok, będę od domu dalej niż kiedykolwiek..."
To mój pierwszy lot nie-tanimi liniami.
Pierwszy tak wielkim samolotem.
Pierwszy, w którym w cenie jest obiad i drinki.
Pierwsza wyprawa poza Europę, pierwszy raz w Afryce i w Dubaju.
W planie wycieczki pierwsza tak wysoka góra.
A pewnie życie dorzuci coś jeszcze do tej wyliczanki...
Jak widać można mieć swój pierwszy raz i to wielokrotnie, nawet w podeszłym wieku 😄😜
Podróż była długa (35 godzin) i męcząca, ale w większości bezpieczna. Może z wyjątkiem incydentu przy starcie samolotu w Warszawie, kiedy otworzył się górny schowek i wypadająca walizka cudem ominęła moją głowę. Może też jazda busem z Nairobi wyglądała czasem na mało bezpieczną, zwłaszcza gdy kierowcy wyprzedzających się samochodow nie zważając na jadące z przeciwka auta, zdawali się bawić w "zobaczymy kto ma większego" 😁. Albo gdy czasami pod koła beztrosko wchodziły nam krowy, kozy, osły, a była to jedna z głównych dróg w Kenii.
Poza tym czułem się bezpiecznie, zwłaszcza przy zdarzających się czasem kontrolach przez służby z bronią. Albo kiedy wchodząc do jednego sklepu zostaliśmy dwa razy skontrolowani wykrywaczami metalu przez mundurowych z bronią (Ochrona? Policja?). Ogólnie widać, że ktoś tam próbuje mocno stawiać na bezpieczeństwo 😉.
Po drodze mogliśmy porównać trzy lotniska.
Nasz Chopin - średniak. W zasadzie nie ma o czym pisać.
Dubai - WOW!! Mega WOW!!! Potęga! Zarówno wielkościowo, organizacyjnie, technicznie.
Nairobi - zdaje się że to szóste lub siódme co do wielkości lotnisko w Afryce. Ale w rzeczywistości to inny świat. Wszystko wygląda jakoś inaczej. Począwszy od toalet, kończąc na sposobie odprawiania pasażerów. Jakby czas się zatrzymał Wychodząc z budynku na miasto, ma się wrażenie, jakby to był dworzec w jakimś Radomiu. Jedna buda z jedzeniem, napojami i bardzo drogą wodą i to wszystko. Jednak ma to jakiś swój urok...
Podsumowujac - dolecieliśmy cali, zdrowi i zgodnie z planem. Następny etap to jazda busem z Nairobi do moshi, ale ta część trasy zasługuje na oddzielny wpis.
Hakuna matata - czyli wrzuć na luz
Już pierwsze chwile na afrykańskiej zie
mi sugerowały, że jest to miejsce zupełnie inne, niż to co znałem do tej pory. Nawet lądowanie samolotu wyglądało inaczej, bardziej "dziko". O lotnisku już pisałem.
Przed budynkiem osaczyła nas zgraja naganiaczy zachęcających do skorzystania z busa lub taksówki. Pod wspomnianą budą z jedzeniem spotkaliśmy Marka - jednego z towarzyszy wyprawy. Reszta ekipy wraz z naszą liderką dołączyła wkrótce. Po zapoznaniu się i szybkim posiłku mieliśmy wyruszyć dalej umówionym dla nas busem. Tyle że...busa nie było 😁. Liderka gdzieś zadzwoniła i dowiedzieliśmy się, że za 20 minut dostaniemy info co dalej. Spokojnie czekamy - hakuna matata 😉
Po jakimś czasie pada hasło - jest bus - pakujemy się! No ok, bus jest, tyle że nie ma w nim miejsca dla całej naszej grupy. Nie zmieścimy się, nie mówiąc już o sporych bagażach, które każdy miał ze sobą. Nie ma mowy, żebyśmy się tam upchnęli - tak nam się wydawało... Po chwili zjawia się kilku lokalsów i wrzucają nasze bagaże na dach. Miejscowi są bardzo mili, ale niestety przeważnie nie jest to bezinteresowne 😞
Kierowca każe nam wsiadać. Okazało się że są dodatkowe rozkładane siedzenia, które są tak zdezelowane, że siedzący zjeżdża z nich na bok jak na zjeżdżalni. Trudno, jakoś damy radę. Przecież to tylko 7 godzin - hakuna matata 😉
Pomimo zmęczenia siedzisko - zjeżdżalnia nie pozwala zdrzemnąć się po drodze. Podziwiamy świat za oknem. Tu jest pięknie i kolorowo. Kobiety wracające z kościoła w pięknych kolorowych sukniach, rozpadające się budy i budki we wszystkich kolorach tęczy. Robi wrażenie. Tam, gdzie pojawiają się zabudowania, obowiązkowo muszą być stragany i sklepy ustawione zawsze wzdłuż głównej drogi i frontem do niej. Zdarzają się murowane, ale przeważają łatane z czego kto miał - desek, blachy, patyków zaplecionych jak wiklina i doszczelnionych... chyba lepiej nie wiedzieć czym oraz innych bliżej niezidentyfikowanych materiałów. Przy sklepach toczy się miejscowe życie. Lokalsi coś popijają, rozmawiają, przechadzają się niespiesznie. Można odnieść wrażenie, że czekają na dzień jutrzejszy.
A tak wygląda tutejszy rzeznik 😁
Przy skrzyżowaniach stoją spore skupiska motorów. Nigdzie nie jadą. Ich kierowcy również czekają, przyglądając się przejeżdżającym autom. Raczej im nigdzie nie śpieszno. Hakuna matata...
Na granicy kenijsko-tanzanskiej spędzamy 1,5 godziny na kolejnych formalnościach. Kiedy już po wszystkim siedzimy w busie gotowi do dalszej jazdy, okazuje się, że dalszej jazdy - póki co - nie będzie, bo nasz kierowca jest na modłach. Pozostaje nam czekać... hakuna matata.
Oczekiwanie na kierowcę skrzętnie wykorzystują miejscowe kobiety próbując sprzedać nam swoje wyroby. Przychodzi nam do głowy myśl, że są w zmowie z kierowcą i że ten nie skończy modłów, dopóki one nie zarobią na nas odpowiedniej kwoty 😁. W większości jesteśmy oporni na wciskanie nam mega okazji w postaci opasek, naszyjników itp., ale są wyjątki 😜😜. Jednak trzeba przyznać, że miejscowi sprzedawcy mają swoje sposoby, żeby trafić do naszych portfeli 😁
Podróż do hotelu trwała oczywiście znacznie dłużej niż zaplanowane 7 godzin, ale co tam - hakuna matata 😁